The Game Is On
THE GAME IS ON
I
wreszcie. I znowu. I odcinek, po którym nie da się żyć. Bo ja miałam to
szczęście, że po zakończeniu I sezonu mogłam od razu obejrzeć sobie serię drugą
i (tu bym nie wytrzymała psychicznie) trzecią. Współczuję tym z Was, którzy
oglądali Sherlocka na bieżąco, tak jak się ukazywał. Jeżeli to wytrzymaliście i
jesteście wśród nas. Ale teraz o wielkiej, ogromnej, megawypasionej grze.
Zagrajmy w morderstwo bo toż to tak fascynująca zabawa.
Sherlock
jest znudzony życiem i monotonią dnia codziennego. Więc strzela sobie do ściany
(przyznajcie się, że i Wy macie na to czasem ochotę). Żadna sprawa go nie
absorbuje, zawsze to tylko zwyczajne zabójstwa, gdzie jego pałac myśli na nic
się nie przyda. Bierze więc zwyczajnego trupa przy torach kolejowych, żeby po
prostu czymś się zająć. A tu nagle, ni stąd ni zowąd wybucha mu pół mieszkania.
Otóż
rozpoczyna się Wielka Gra z mordercą-fanem (w sumie to każda fangirl jest w
stanie zabić dla spojrzenia Cumberbatcha). Okazuje się, że terrorysta, pan zła,
zabija dla zabawy, tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę detektywa i zagrać z
nim w kotka i myszkę. Podsuwa mu pod nos kolejne ofiary, które dzwonią do
Sherlocka prosząc o pomoc, nie mogą jednak zdradzić nic na temat osoby, która
odziała ich w kamizelki napakowane ładunkami wybuchowymi. Holmes będzie musiał
wyjaśnić kilka zaginięć, morderstw i spraw kryminalnych, a na podanie
rozwiązania ma ograniczoną liczbę czasu. Jeśli nie zdąży, jakaś niewinna osoba
straci życie. Rozpoczyna się The Final Countdown i tylko morderca wie, jak
zatrzymać licznik.
Widzimy,
jak bardzo Sherlock się stara, ale jednak twórcy pokazują nam, że to nie jest
jakiś superbohater z nadludzkimi mocami. To zwyczajny człowiek, któremu też
może powinąć się noga. I że jednak nie jest mu obojętna śmierć obcych ludzi,
chociaż nie powiem, żeby jakoś wyjątkowo się spieszył z tą pomocą…
Najpierw
skupmy się na głównej fabule odcinka, potem przejdę do moich własnych i
niereformowalnych spostrzeżeń. Morderca. Moriarty. Nie ma co się oszukiwać, to
nie jest typowy morderca. Jest geniuszem zła, profesorem o wielkim umyśle
(swoją drogą myśląc o książce cały czas wyobrażałam sobie go jak dziadka z
wąsami, a nie takie ciacho), ale nie typowym. Sam Andrew ma w sobie coś
takiego, w oczach, w głosie… Trochę jakby był niezrównoważony psychicznie. No
nijak nie wyobrażam go sobie w jakiejś komedii romantycznej. A grał księdza.
Dopiero
gdy obejrzy się cały pierwszy sezon jeszcze raz możemy zauważyć, że Moriarty
przewijał nam się w całej historii, od samego początku. Dość długo już śledził
Sherlocka i jego poczynania, zlecał na niego kolejnych to morderców (taksówkarz
czy Chinka). Nawiązuje nawet do sprawy sprzed 20 lat. Okazuje się, że to
niezwykle sprytny człowiek i wie, jak podłożyć swemu ukochanemu numer telefonu
(no dalej, wiem, że podczas sceny nad basenem śpiewaliście „Call me maybe”).
Jak zwabić Sherlocka, jak go zaskoczyć. Doskonale waży słowa i żadne nie
okazuje się bez znaczenia (co szczególnie będzie widać w kolejnych odcinkach,
chyba że to mój fandomowy głosik się odezwał i jak zwykle czegoś się
doszukuję). Między Holmes’em a Jimem widać coraz więcej podobieństw. I się nie
dziwię, że za obojgiem z nich szaleję.
I scena
z basenem. A może powinnam powiedzieć: BOŻE TO WŁAŚNIE TA SCENA Z BASENEM! Scena
z WESTWOOD. Scena, która utkwi mi w pamięci forever, tak samo jak dialog między
bohaterami. Scena, po której pokochałam Morta i po raz pierwszy poczułam,
dlaczego ludzie nienawidzą spółki Moffat&Gatiss. To odcinek pełen stresu,
oczekiwania i ciągłego, gwałtownego wciągania powietrza z hiperwentylacją
gratis. Tu twórcy zabłysnęli po raz pierwszy, ale nie ostatni, bo potem będzie
coraz lepiej (czytaj: będzie-tylko-gorzej-i-przygotujcie-zapasy-chusteczek). Co
mam na myśli? Cliffhanger. Clffhanger jak cholera, który masakruje zakończenie
każdego sezonu. Zostajemy zostawieni na dwa lata z taką sytuacją, że wyobrażamy
sobie, co mogłoby być dalej, rozważamy wszystkie możliwości, a oni i tak nas
zaskoczą. Niech szlag trafi cały ten hiatus i fandom, który zniszczył mi życie!
Dobra. Wdech,
wydech. Teraz trochę moich przemyśleń. (Tak jakby wcześniej ich nie było). Czy
zauważyliście, że pół odcinka ma miejsce w taksówkach? Serio. Przyjrzyjcie się.
Odwróć na chwilę głowę od ekranu, jak spojrzysz znowu, będą siedzieć w
taksówce, albo z niej wychodzić, albo do niej wchodzić, albo po nią dzwonić…
O
dedukcji chyba nie muszę wspominać, bo wszyscy wiemy, że jest och i ach. Sama
zaczynam widzieć, czemu warto się przyjrzeć, choć z wysuwaniem wniosków jeszcze
szału nie ma. Tu po raz pierwszy Sherlock przybliża nam budowę swojego umysłu,
swojego pałacu myśli – jako twardy dysk, który wszystko zapisuje, do
wszystkiego można łatwo dotrzeć z pomocą opcji „szukaj”. Ale tylko ważne
rzeczy. Po co komu wiedzieć, że istnieje coś takiego jak układ planetarny. To i
tak nie będzie miało wpływu na znalezienie zabójców (serio? Nie bądź tego taki
pewny). I oczywiście smsy pojawiające się na ekranie, dzięki którym nie musimy
słuchać nudnych dialogów czy szukać w Wikipedii rozkładu jazdy pociągów.
Lestrade.
Greg, Gavin czy jak mu tam, ale Lestrade J.
To chyba pierwszy odcinek, kiedy możemy zobaczyć, jak bezgranicznie ufa naszemu
detektywowi. Mimo że wie, jaki z niego psychopata socjopata, potrafi
przeciwstawić się innym policjantom czy władzom, jeśli tego właśnie chce
Sherlock. I tu wszyscy robimy takie słodkie oooooo….
No i
nieco dokładniej poznajemy braciszka, starszego Holmesa, Mycrofta (tak, to ten
pan z parasolką, którego w pierwszym odcinku uważaliśmy za Moriaty'ego). Czego się dowiadujemy? A tego, że i on potrafi wyczytać wiele
patrząc na człowieka. Pracuje w rządzie, jest wpływowy (ale mniej przystojny) –
tyle powodów do rywalizacji! A. No i to właśnie jest Gatiss. Suprise!
Początkowa
scena odcinka. Hehe. Hehe. Przepraszam, nie mogę. Pokochałam ją. Uwielbiam to,
jak Sherlock poprawia gramatykę Rosjanina. Czy on naprawdę jest tak poprawny
językowo, czy po prostu lubi działać innym na nerwy?
I
jeszcze coś ciekawego. Molly przyprowadzi swojego chłopaka (chłopaka? Przecież
to gej. Znaczy… Hej). Sherlock chce być miły, więc mówi prawdę Molly, fakty są
przecież dla niego ważniejsze niż uczucia.
Sherlock!
Jak to się stało, że tak mało powiedziałam o Sherlocku! O jego skromności („nie
znajdziesz go. Ale znam kogoś, kto go znajdzie. Siebie”), o jego
współpracownikach (bezdomni), o jego funduszach (John za wszystko płaci), o
jego dziwnych zwyczajach (drapie się po głowie naładowaną bronią), o jego
słabych gruczołach łzowych (potrafi się popłakać w każdej sytuacji, a dokładnie
wtedy, kiedy pomogłoby mu to uzyskać cenne informacje), o jego wzroście (bo
tylko wydaje się wysoki, szczególnie kiedy walczy z mutantem przy kolorowych,
dyskotekowych światełkach), o jego upodobaniach (zrywa z Johna ubrania. Nad
basenem. W półmroku). To tak w skrócie.
Sherlock
wreszcie pokazał, że zależy mu na Johnie. Że nie jest taki bez serca, bo nad
basenem mógłby odwrócić się i olać sprawę. Nie przełykałby tak gwałtowni śliny.
Nie jąkałby się. A i Watson jest gotów do poświęceń by tylko uratować kogoś tak
dla siebie ważnego. To słaby punkt ich obojga. Rozumieją się bez słów (czy ktoś
jeszcze zauważył, że John, mruganiem, wysyłał Sherlockowi SOS za pomocą
alfabetu Morse’a?). Jedno kiwnięcie głowy jest wyrażeniem zgody na strzał, mimo
wszystko i bez względu na konsekwencję, które mogą być tragiczne. Wcześniej
pokłócili się, nawrzeszczeli na siebie nawzajem, John wyszedł (z siebie i z
mieszkania). Co robi Holmes? Dopytuje. Sprawdza, gdzie podziewa się jego
przyjaciel i ze smutkiem spogląda na Watsona odchodzącego w stronę zachodzącego
słońca… Niby lubi samotność i tak spędzał całe życie. Ale teraz, gdy spotkał
kogoś, kto go rozumie i jest w stanie wytrzymać z jego charakterem, potrzebuje
tej bliskości. Jest dumny ze swojego przyjaciela i tak bardzo szczęśliwy gdy
zauważa, że i doktor zaczyna myśleć podobnie, kombinować. Tatuś taki dumny!
Wszyscy
jesteśmy dumni po tym pierwszym sezonie. Z aktorów, z twórców, z pomysłów. Z
tego, że nie wyszedł jakiś badziewny serial, sitcom, którego nikt nie ogląda i
dają go gratis do gazet. Wyszło cudo, którym ludzie się zachwycają i stawiają
na honorowym miejscu na półce. Cudo, które równo ryje psychikę. Cudo, przez
które zaczęłam oglądać seriale i przystąpiłam do pierwszego w swoim życiu
fandomu. Cudo, przez które zaczęłam czytać kryminały i pisać powieści
detektywistyczne i fanficki. Drodzy panowie Moffat i Gatiss. Wiem, że w
kolejnych sezonach się rozkręcicie. Ale proszę, bo, niestety, mam wyjątkowo złe
przeczucie, nie złamcie mi serca w czwartym sezonie.
Za możliwość obejrzenia całego pierwszego sezonu Sherlocka
serdecznie dziękuję Matras. Zapraszam do zakupu całych pakietów lub
pojedynczych odcinków.
The Game Is On
Reviewed by Unknown
on
niedziela, czerwca 22, 2014
Rating: