Produkcje Oscarowe kojarzą mi się raczej z niezwykle ambitnymi filmami. Nie dziwcie się więc, że byłam zaskoczona słysząc, że największym faworytem tegorocznej gali jest musical! Musical, który przecież zawsze kojarzy się z piękną miłością, schematem, tanimi chwytami i mnóstwem ludzi, którzy - niby przypadkiem - znają tekst i choreografię, bo przecież każdy z nas mógłby zatańczyć na środku ulicy z setką przechodniów. Wiedziałam więc, że
La La Land obejrzę, a mój zapał wzmacniały stosy pozytywnych recenzji i pochwał niemal wypadających na mnie z lodówki. Obejrzałam. Zrobiłam "meh". Pomyślałam. Pomyślałam jeszcze bardziej. I piszę Wam.
 |
TELETUBISIE! |
Jeżeli nie dotrzecie do końca tego tekstu najważniejsze, co powinniście z niego wynieść to: nie patrzcie na
La La Land jak na musical. Jest to historia miłosna, lekka, przyjemna i, wydaje się, przewidywalna, jak w każdym tego typu filmie. Mia pracuje w kawiarence w Warner Bros i codziennie przypatruje się nagraniom i aktorom i wzdycha, nieszczęsna, bo sama aktorką chciałaby zostać, ale jakoś tak dziwnie nikt z castingów do niej nie oddzwania. Seb jest jazzmenem z krwi i kości, gardzi innymi rodzajami muzyki, jazz chce ratować własną klatą i własny klubik założyć, by ten gatunek utrzymać i rozszerzać jego popularność. Ta dwójka oczywiście się spotka, by nawiązać burzliwy romans, a w między czasie, jak to w musicalach, zatańczyć na samochodach albo na środku parkingu. Ale w tym momencie sielanka dobiega końca.
 |
Nie mówcie, że Wam się to nie zdarzyło... |
Zacznijmy od spojrzenia na
La La Land jak na musical, co jednak, jak wspomniałam wyżej, jest błędem. Produkcja rzeczywiście stylizowana jest na film muzyczny, nieco nawet trącając o bollywood, z mnóstwem kolorowych kadrów, stroi, piosenek i tańca. Jak się skupić, to znajdzie się fragmenty nawiązujące do
Lakieru do włosów, Deszczowej Piosenki, czy nawet
Teen Beach Movie (albo to moje zboczenie i tylko mi się wydawało). Kadry okazują się być czasem płytkie (tańczenie wśród gwiazd i sceny, przez które czułam się, jakbym oglądała kiepski, stary musical), a piosenki, mimo że wpadają w ucho, brzmiałyby jeszcze lepiej, gdyby śpiewali je aktorzy potrafiący śpiewać. Podobno role główne mieli grać Miles Teller i Emma Watson, jednak z ról zrezygnowali, bo pierwszy z nich otrzymał o 2 miliony dolarów mniej, niżby chciał, a drugie chciało, by na końcu tytułu pojawił się wykrzyknik (chociaż mogło też chodzić o Piękną I Bestię). Zrezygnowali z Oscara, ich sprawa, ale śpiew w ich wykonaniu - być może - wypadłby o niebo lepiej. Tym bardziej, że nie jestem fanką Ryana Goslinga i jego "jednej twarzy".
 |
O tym, jak spartolili najlepszą piosenkę |
Ale tu zaczynamy dyskutować. Bo po obejrzeniu całości okazuje się, że wszystkie błędy i wady są celowe. Najpierw zaznaczę, że oglądając film cały czas wyczuwałam w nim pewną sztuczność i przesadzoną bajkowość i cukierkowość. Było trochę tak, jakbym oglądała film, który naśladuje film i oczekiwałam, że na koniec wszystko okaże się
Incepcją. Że zobaczymy bohaterów, którzy oglądali to wszystko na ekranie, że to film, w którym gra Mia. Miałam też pomysł, że być może cała produkcja okaże się migawką; myślami, które przeleciały przez głowy bohaterów, gdy zobaczyli się po raz pierwszy, po czym na koniec wrócimy do
happy rzeczywistości, w której złapią się za dłonie i wybiegną z restauracji w podskokach na tle zachodzącego słońca. Patrząc na zakończenie - twórcy trochę odwrócili moją koncepcję. Nie gniewam się, ale czekam na swoje miliony.
 |
Smuteczek. Mimo że Ryan ma taką samą twarzy, gdy jest szczęśliwy |
W rzeczywistości zakończenie pokazało nam smutną, życiową prawdę. Cała lukrowość filmu była, według mnie, celowa, by zostać w standardowym schemacie musicali, a potem złamać serce widzom i zapłakanym kobietą, które potem polecą do kinowych toalet, by poprawić makijaż. By pokazać, że prawdziwe życie nie kończy się tak, jak romanse i komedie romantyczne, że bywa też okrutne i bezwzględne - i to właśnie ostatnie 3 minuty tego filmu są jego najbardziej prawdziwą, rzeczywistą, bolesną i wyjaśniającą wcześniejszą słodkość częścią. Kto zobaczył końcową migawkę "co by było, gdyby"? Seb czy Mia? Czy to Mia zobaczyła, że byłaby z nim szczęśliwa, jednak on nie zrealizowałby swoich marzeń, więc w spokoju zostawia go z tym, co ma? A może to Seb ujrzał, że dbając o szczęście ukochanej zatraciłby to, czego szukał, więc zrezygnował z miłości na rzecz kariery i marzeń?
La La Land pokazał, że w życiu nic nie jest czarno-białe, że musimy dokonywać wyborów i szukać kompromisów, czasem słuchać rozumu, a nie serca. Bo gdybyśmy chcieli uzyskać tu standardowy
happy end, znaczyłoby to, że któraś z postaci zrezygnowałaby ze swych marzeń - i patrząc na końcowe migawki tą osobą byłby Seb. To jest w tym filmie piękne, że nie pokazuje schematu innych produkcji muzycznych w stylu tańców i pocałunków, bo przecież tak nie wygląda życie. Czasem trzeba się poświęcać i rezygnować ze swoich marzeń, dla innych ważniejsze od miłości okazują się być kariera i osiągnięcia. I tak jest naprawdę, bo przecież nie jesteśmy w stanie w każdej sprawie, szczególnie tak poważnej jak planowanie przyszłości, znaleźć kompromis, który uszczęśliwiłby wszystkie strony. I dopiero po refleksji dociera do nas, dlaczego ostatnie dwie godzinny były tak baśniowe.
 |
Tak baśniowo, że tylko Królowej Śniegu brakuje |
La La Land mnie nie zachwycił. Nie uwierzycie, jak wiele minusów wypisałam, które chciałabym mu wytknąć. A jednak, z jakiegoś powodu, tego nie zrobię. Bo ostatnie minuty seansu otwierają w naszych umysłach pewne ukryte drzwiczki i nakreślają nam całkowicie inny obraz tej produkcji i sprawiają, że wykreślamy kolejne minusy z naszego notatnika, aż w końcu wyrzucamy go do kosza. Nie jest to film idealny, bo zachwycona być powinnam przez dwie godziny, a nie tylko na koniec. Jednak, nie oszukujmy się, skoro nominacji do Oscara jest tyle, to często świadczy to o niezwykłej ambicji filmu, a niekoniecznie o spełnianiu życzeń widza i banana przyklejonego do twarzy od reklam początkowych po napisy końcowe.
La La Land to historia o marzycielach, o pogoni za marzeniami, która tylko podsuwa musicalową otoczkę. Dokłada jednak do niej gorzki posmak, łamie stereotypy i pokazuje nastolatkom, które naczytały się romansów i czekają na księcia z bajki na białym koniu, że tego księcia mogą się nigdy nie doczekać. A czasem może i lepiej, by się nie pojawił, bo gdy stracą dla niego głowę, zrezygnują z tego, co mogłyby rzeczywiście osiągnąć.